O 5 rano w niedzielę lądujemy w Limie, głowy mamy pełne strasznych historii o limskim lotnisku pełnym tubylców czyhających tylko na nasze portfele i nawet skromną biżuterię. Wszystko to jednak okazuje się być krzywdzącym mitem. Przenosimy się na terminal krajowy i niepewnym hiszpańskim odprawiamy się na samolot do Cuzco,

jeszcze tylko trzeba zapłacic podatek od lotu ( jak się później okazuje w Peru płaci się podatek niemalże od każdego transportu) i już lecimy. Z okiem samolotu podziwiamy ośnieżone szczyty Andów, widok jest zapierający dech w piersiach. Obawiamy się trochę soroche, które podobne dopada wszystkich tursytów nie nawykłych do dużych wysokości ( Cuzco leży na wyskości 3400 m.n.p.m) jednakże nic takiego się nie dzieje ( nie taki diabeł straszny jak o nim opowiadają) Łapiemy taksówkę do centrum czyli do Plaza de Armas i udajemy się na poszukiwanie agencji, która za rozsądną cenę (czyli mniej niż $350 za osobę) zorganizuje nam wyjazd do Indian Machuengas) W końcu lądujemy pod drzwiami agencji, z którą wcześniej kontaktowaliśmy się przez internet, a że jest niedziela całujemy klamkę. Nasze próby konatku z potencjalnym przewodnikiem spełzły na niczym, zdesperowani i w pośpiechu korzystamy z życzliwości właściciela sklepu z pamiatkami, gdzie zostawiamy bagaże i jedziemy do Pisac, na targ...

W Pisac co niedzielę po mszy odbywa się lokalny targ różności (są oczywiście owoce, warzywa, mięso, ale i całe mnóstwo pamiątek, drobiazgów i rękodzieła ludowego; miejsce i czas jest o tyle wyjątkowe, iż zawsze po niedzelnej mszy wszyscy udają się na ów targ. Jest to jedyny taki targ w Ameryce Południowej, gdzie ścierają sie chrześcijańskie tradycje i lokalne obyczaje. Przemierzamy targ wzdłuż i wszerz, nie możemy wprost oderwać oczu od bogactwa kolorowych owoców tropikalnych, dziwnych warzyw, tkanin; przerażenie wzbudza w nas wiszące w słońcu mięso... Kuszeni smakami i zapachami postanowiliśmy skosztować lokalnej bazarowej garkuchni w podjęciu decyzji pomógł nam widok młodych ludzi (nie tutejszych) zajadających specjały autorstwa starszej pani. Mieszaniną hiszpańskiego i angielskiego udaje nam się przysiąść, zapoznać i spróbować papryki- faszerowanej warzywami i ryżem. Piekielnie ostra!!! Zmierzając ku wyjściu nie omieszkalniśmy zakupić odpowidniej ilości owoców- co byśmy nie byli głodni wracając do Cuzco. W Cuzco robi się już powoli ciemno (zwykle robi się ciemno koło 18, 19) a my mamy jeszcze 2 godziny do odjazdu busa do Santa Maria (tudzież Santa Rosa, pierwszego przystanku na naszej drodze na Machu Picchu- drugim jest Santa Teresa) więc wybieramy się na Plaza de Armaz , żeby podziwiać miasto o zmroku. Wszystko jest pięknie oświetlone, co dodaje uroku hiszpańskim budowlą jak również przyciąga rzesze turystów, którzy zmęczeni upałem szukają odpoczynku w lokalnych knajpkach, co i my postanawiamy uczynić, decydujemy się na mate de coca(dość drogo- 4 sole za herbatę!), ot tak delikatnie, przed dalszą drogą.

Taksówką udajemy się na dworzec, a właściwie parking, skąd powinien odjechać nasz bus. Jak wiadomo, w tej cześci świata czas biegnie troszkę inaczej, to też musimy poczekać aż bus się zapełni, żebyśmy mogli jechać; czas nam umila czterolatek (syn kierowcy), który bardzo stara się z nami zaprzyjaźnić, my również staramy się zrozumieć o czym mówi, a dyskusja z czteroletnim Peruwiańczykiem, zwłaszcza kiedy nasz hiszpański jest raczkujący, do łatwych nie należy. Chłopiec jednak niczym się nie zraża i uczy nas nowych słów i zadręcza pytaniami, na szczęście na ratunek przychodzi nam jego mama, która zabiera małego Ferriego do domu. A my odjeżdzamy.....