No i w końcu nas wypuścili i rozpoczęliśmy najbardziej monotonny i męczący tydzień naszej podróży, czyli 1500 kilometrów bez żadnych atrakcji za to z zimnem i wiatrem (trochę za wcześnie ucieszyliśmy się ze zmiany pogody). W dodatku wjechaliśmy w najbardziej zatłoczony region Argentyny. Niezależne badania dwóch ośrodków badawczych (jeden ośrodek jechał na rojo drugi na negro) potwierdziły w dwóch niezależnych badaniach prowadzonych na dowolnie wybranych odcinkach pięćdziesięciu kilometrów, że na takim dystansie minęły nas średnio 143 ciężarówki. W praktyce oznacza to średnio 143 ciosy na klatę i kilkaset podbródkowych. Nie będę wspominać o ciężarówkach wyprzedzających, które dosłownie przytulały się do nas z prędkością 100 km/h. Tylu środkowych palców co w tym tygodniu nie pokazałam w całym swoim życiu.  Z przyjemniejszych rzeczy odwiedziliśmy Carolinę i Davida, których poznaliśmy w Salta i prawie załapaliśmy się na zlot motocyklistów argentyńskich. Poza tym dumni, że udało nam się dobrze wyliczyć ile argentyńskich peso będziemy potrzebować (co jest dość istotne bo są niewiele warte w sąsiednich krajach) wydaliśmy ostatnie grosze na paliwo. Jakże byliśmy zaskoczeni, gdy okazało się, że tuż przed granicą jest jedyny chyba w Argentynie most, gdzie nawet motory muszą płacić. A u nas ani peso argentyńskich, ani urugwajskich, ani nawet dolarów, a kartą zapłacić się nie da. Sytuacja wymagała rozmowy z szefem wszystkich szefów, który stwierdził, że po prostu za nas zapłaci. Chcieliśmy się odwdzięczyć najlepszym argentyńskim dulce de leche, czyli czymś pomiędzy kajmakiem, a wyciągiem z krówek ciągutek z dawnych lat, ale na szczęście pan niczego nie chciał w zamian. Na szczęście, bo od mniej więcej dwóch miesięcy pielęgnujemy nowe uzależnienie – dulce z herbatnikami, a zrobiliśmy zbyt mały zapas, żeby się dzielić.

Sława i Krzysiek

Więcej na blogu: Pocztówki z Podróży

647